CACHAÇA - WÓDKI CZYSTE
Niech nie zmyli Was ten piękny rak na butelce. Wpatruję się zawsze w owo stworzenie przez cały czas spożywania i ciągle nie mam pewności czy raczek to słodkowodny, czy może bardziej krewetka. Ale bez obaw Spragnieni Państwo! Nie jest to trunek z raków lub krewetek! Mało tego, nie jest to też alkohol, który do skorupiaków smakowo pasuje! Nic bardziej mylnego! Ot producent oryginalny chciał być i pięknym raczkiem (jednak słodkowodne stworzenie) się przedstawia od 1938 roku. Oto pitú! Czy będziemy po jej spożyciu chodzić lub pływać tyłem? Tego obiecać nie mogę, ale doznania będą zdecydowanie oryginalne i egzotyczne.
Zacznijmy
od podstaw, a więc od nazewnictwa. Brzmi sympatycznie, zagranicznie:
cachaca (czyt. kaszasa), a właściwie precyzyjnie po portugalsku:
cachaça, koniecznie z takim zabawnie odwróconym „ć”. A znaczy
ni mniej ni więcej tylko... gorzała. Nie może więc być trunkiem
przesadnie szlachetnym. Powstaje od wieków w Brazylii i w jej
pobliżu jako towar uboczny przy produkcji cukru trzcinowego.
Fermentacji poddaje się sok trzcinowy, czasem z melasowymi
resztkami, jakie w cukrowni zostały. Krótka jest nie tylko
fermentacja, ale i destylacja (do słabej mocy ok.40 proc. więc
często nawet nie trzeba cachacy rozcieńczać przed butelkowaniem)
oraz leżakowanie. Cachacę sprzedaje się w stanie pierwotnym, bez
stabilizowania, filtrowania, starzenia, aromatyzowania (gdyby
obchodzono się z nią bardziej wymyślnie powstałby rum). Służy
prymitywnemu otępianiu ludzi niezbyt skomplikowanych. W dodatku
pachnie smrodliwie i jest mocno fuzlowa, bimbrowata w smaku.
Właściwie świństwo!
Oczywiście
prostej cachacy w Europie nie traficie. Taką można kupić tylko w
Brazylii, Kolumbii, Ekwadorze. A i to prędzej na targowisku niż w
przyzwoitym sklepie. Bo trzeba wiele samozaparcia, by spożywać taką
gorzałę. Plusem jednak jest... cena. Butelczyna tej wódeczki
kosztuje niewiele więcej od licencjonowanego piwa. Za dwa dolary
można nabyć około litra. Oczywiście pochodzenie trunku jest
dalekie od gwarantowanego. Przyzwoite firmy gorzelnicze – a taką
jest właśnie Pitú - stabilizują destylat w drewnianych kadziach.
Gdy proces trwa dłużej niż 3 miesiące, wódeczka nabiera nawet
lekko słomkowego koloru. Zmienia się też struktura smaku, gdyż
kadzie są robione z klepki drewna w Europie nieobecnego. Nawet nie
wiem jak takie drzewo wygląda, ale nazywa się pięknie: fermanbuk.
Z naszym bukiem nie ma nic wspólnego. Czasami używa się też
drewna migdałowca, albo łączy różne gatunki drewna. Nie znam
jednak cachacy, która dojrzewałaby dłużej niż rok. Zresztą po
takim procesie „uzdatniania do spożycia” powinniśmy ją już
nazywać rumem. Gdy będziecie w Ameryce Południowej i odwiedzicie
jakiś podły bar, nie wzbraniajcie się przed kieliszkiem cachacy
solo. I przypadkiem po połknięciu „działki” nie otrzepujcie
się ze wstrętem! Czasem warto być twardym, przyjaciół płci
obojga będziecie mieć natychmiast więcej niż w domu...
No ale...
chwileczkę, czemu akurat coś tak nikczemnego polecam na wiosenne,
coraz cieplejsze dni? Otóż podobnie jak w przypadku wielu niemiłych
podniebieniu trunków, na bazie cachacy można zrobić fantastycznego
drinka, modnego już nie tylko na krakowskim Kazimierzu, ale nawet na
prowincji, a zwącego się: caipirinha. Do dzbana wrzucamy kilka
pokrojonych w kawałki limonek (mogą być ostatecznie cytryny) i
wsypujemy cukier trzcinowy (może być ostatecznie nasz, buraczany).
Tyle łyżek stołowych ile owoców. Tłuczkiem do ziemniaków (albo
– jak kto ma – specjalnym drewnianym kołkiem z drewna
migdałowego) miażdżymy całość brutalnie. Dodajemy sporo
pokruszonego lodu (kasza lodowa lepsza od kostek) i dolewamy tyle
kieliszków cachacy, ile serce dyktuje. Wystarczy jedna ...siątka na
jedną limonę. Wymieszać i już!
I oto
prymitywna „gorzała” zamienia się w intrygujący zapachem
(limony) i smakiem (lody lub sorbet cytrynowy?) jakże egzotyczny
napój orzeźwiający. Oczywiście, gdy z procentami nie przesadzimy.
Gdy jeszcze wlejemy całość do koktajlowego kieliszka i udekorujemy
strużkami skórki limonowej (cytrynowej), poczujemy się jak na
egzotycznej wyspie! Lub na karnawałowych szaleństwach w Rio! Nawet
gdy za oknem chmury i dżdżyste dni, a w telewizji tylko wojny
polsko-polskie! Zróbmy sobie tropikalną, leżakową sjestę w domu.
Kosztuje mniej niż urlop w Brazylii. Mniej niż weekend na działce.
Mniej niż wizyta w drink-barze.
WRAŻENIA:
barwa neutralna, czasami lekko słomkowa; klarowność idealna; ślad
na kieliszku gładki; aromat mało wyszukany, etylowy, trochę
fuzlowy; smak mocny, z delikatnie słodką końcówką; moc 40%.
SERWOWANIE: w
postaci czystej (nie polecam) trzeba mrozić, ale ducha oddaje
dopiero w long drinkach, przepis powyżej, ale można też dodawać
do caipirinhi listki mięty, melisy lub trochę miodu.
PRZEMYSŁAW
OSUCHOWSKI
OBERŻYŚWIAT