czwartek, 6 kwietnia 2017

21. SAKE

 

SAKE - WINA



      W kraju, w którym panuje przekonanie, iż alkohol trzeba chłodzić, a nawet mrozić, do sake podchodzimy podejrzliwie, jak do ustaleń komisji smoleńskich. A sprawa jest przecież prosta (w tym drugim przypadku prawdopodobnie też...), sake jest najsmaczniejsze w temperaturze nieznacznie przekraczającej temperaturę ciała zdrowego człeka czyli ciut powyżej 36,6 stopni Pana Celsjusza. Japończycy stosują wielce skomplikowaną gradację i wyróżniają kilkanaście przedziałów temperaturowych, w jakie należy owo winko wprawiać przed konsumpcją. W dodatku każdemu poziomowi nadali nazwę absolutnie nienadającą się do wymówienia i zapamiętania. Dlatego upraszczam sprawę i zachęcam by nasze sake nie było chłodniejsze niż 38 stopni, i nie cieplejsze niż stopnie 42. Skoro temperatura taka jest zabójcza dla człowieka, tym bardziej nie może dobrze służyć żadnemu trunkowi. Dlatego cieplejszego sake nie polecam.
      Druga sprawa, sake to nie japońska wódeczka Mili Państwo! To delikatne ryżowe winko! Dlatego piszę o nim w przynależnym winie rodzaju nijakim. A powstaje następująco: krótkoziarnisty ryż (japoński rzecz jasna) poddaje się złuszczeniu, zmniejszając jego objętość o połowę. Zostają tylko jądra ziarna. Miesza się je z ryżowym słodem (wykiełkowane i wysuszone ziarna takiego samego ryżu) i odrobiną drożdży (w czasach dawnych również z... ludzką śliną). Całość się rozgotowuje do postaci dość obrzydliwej pulpy i... zostawia swemu losowi. Fermentacja trwa co najmniej miesiąc, nabiera niezbyt miłej, spienionej postaci i bardzo trudno przyswajalnego aromatu. Następnie po przefiltrowaniu wino poddawane jest pasteryzacji (szybkiemu utrwaleniu w wysokiej temperaturze) oraz wzmocnieniu (i zabezpieczeniu przed dalszą fermentacją) spirytusem ryżowym. Całość osiąga w sumie kilkunastoprocentową moc, choć dla koneserów przygotowuje się też mieszanki sięgające 60 procent!. A potem przez około rok sake leżakuje w kamionkowych, porcelanowych lub szklanych naczyniach. Po owym roku jest gotowe. I ze spożyciem nie należy się ociągać. Sake nie nadaje się do długiego przechowywania. Oferowane w sprzedaży jest najlepsze i nie radzę nikomu spożywać onego po więcej niż roku. Straci wszelkie naturalne (pozytywne) cechy. To oczywiście informacje maksymalnie uproszczone i „upolszczone”, gdyż produkcja sake ma tradycję co najmniej tak długą, jak obecność ryżu w Japonii. A każdy etap produkcji i użyte składniki (choćby specyficzne drożdże, a nawet kwas mlekowy) mają regionalne obwarowania i poświęcono im niejedną historyczną i współczesną habilitację. Że o poezji nie wspomnę.
       Wszystkie swe walory sake prezentuje, jako się rzekło, po podgrzaniu i wypiciu przed wystygnięciem. Dlatego podaje się je w porcelanowych lub fajansowych dzbanuszkach lub flakonikach, a pija w małych czarkach. W naszych warunkach idealnie do „polewania” sake pasują ceramiczne kieliszki do jajek na miękko. Japoński przysmak uwodzi przede wszystkim aromatem. Jest wręcz kwiatowy z mocnym tłem słomy i siana. W smaku wydaje się mniej wyraziste, ale dominanta ryżowa jest oczywista. Można owo winko sączyć w celach wyłącznie towarzyskich, najlepiej w trakcie samotnych lub wspólnych gorących (nawet bardzo gorących!) kąpieli. Ale bardziej smakuje, gdy towarzyszy japońskiej kuchni, szczególnie sushi.
     Jednak, o ile sake należy kupować w przyzwoitych sklepach, to nigdy nie nabywajcie tam konfekcjonowanych w plastikowych pojemnikach sushi. Przysmak ten jest pełnowartościowy najwyżej przez dwie godziny od przygotowania. A najlepszy, gdy prosto z rąk kucharza trafia do naszych ust ;))).
     Dlatego najrozsądniej nauczyć się kilku prostych kroków, które uprzyjemnią nam japoński spacer po kuchni. Że drugiej Japonii nigdy u nas nie będzie, to już wiemy. Ale – choć niczym na to nie zasłużyliśmy – możemy się już cieszyć nie tylko japońskimi samochodami i komputerami. Lub irytować wszelkiej maści zminiaturyzowanymi idiotyzmami, których odgłosy dochodzą na ogół z pokojów naszych dzieci. Dlatego czasem udaję się do kuchni, a mam tam kilka japońskich drobiazgów, których do prądu się nie włącza, na bateryjki też nie reagują. A są to: ryż krótkoziarnisty (wstyd powiedzieć, przywieziony z Niemiec), marynowany imbir (przywiozłem z Singapuru), chrzan wasabi (przypadkowo z RPA), ocet ryżowy (z Chin), resztki bulionu rybnego (z... Węgier), świeży łosoś (prawdopodobnie z Norwegii), słoiczek łososiowego kawioru (z Rosji), dojrzałe awokado (z Kleparza), suszone wodorosty nori (z Korei Płd.), sos sojowy (psiakrew, przyjechał w walizce z Kanady). Z Japonii mam tylko sake! Malkontentów uspokajam – wszystkie wymienione wyżej drobiazgi można znaleźć w polskich sklepach, choć nachodzić się trochę trzeba. Ja swoje skarby przywiozłem ze świata, bo wolę takie marnotrawienie pieniędzy, niż wysyłanie znajomym pocztówek, które tylko wywołują jakże polski odruch dzikiej, gwałtownej zazdrości.
      Gdy więc w sobotę dzieci maltretują w swym pokoju japońskiego (założę się, że produkowanego w Chinach) pluszaka, który motywowany japońską (a jakże!!!) baterią alkaliczną udaje coś żywego, a matka dzieci miast mieszać pędzelkiem w pojemniku z pudrem, miesza myszą w kolejnym japońskim wynalazku, ja mieszam sobie w kuchni. Pół kilo ryżu myję długo i starannie pod bieżącą wodą, potem zalewam wodą 1:1, dodaję odrobinę bulionu rybnego (jak nie zdobędziecie w kostkach, przygotujcie odrobinę wywaru z łososich odpadków) i mieszając gotuję 20 minut. Następnie drugie 20 minut czekam, aż sobie dojdzie pod przykryciem. Teraz, delikatnie mieszając, dolewam 7 łyżek stołowych octu ryżowego, kieliszek sake i studzę. Gotowy ryż na sushi przykrywam folią i niech sobie poczeka kwadrans lub nawet godzinę. Byle nie wstawiać do lodówki – tak robią w większości pseudojapońskich restauracji i ryż wytrzymuje co prawda kilka dni, ale jest wstrętny!
      Teraz szkoły są dwie. Abstrahując od japońskich nazw, falenicka i otwocka. Pierwsza, na płatek suszonych glonów nori nakładam cienką warstwę ryżu (jego wilgoć zmiękczy glony), smaruję odrobiną zielonego chrzanu wasabi, kładę kawałek dojrzałego awokado (może być też ogórek, tuńczyk, paluszek krabowy, krewetka, łosoś lub inne ulubione skarby morza i ogrodu - mi jednak najbardziej smakuje awokado lub mocno wysmażony omlet!) i zwijam ciasno w zgrabny rulonik. Kroję na kawałki dwucentymetrowe i... już! Do zwijania rulonów przydaje się specjalna mata z bambusowych patyczków, ale taką muszę jeszcze gdzieś gwizdnąć. Druga szkoła jest jeszcze prostsza, w dłoni ugniatam porcję ryżu wielkości i kształtu jednorazowej zapalniczki lub jamajskiej fajeczki do palenia zioła, na wierzch gnieciucha daję odrobinę zielonego chrzanu i kawałek świeżego łososia lub tuńczyka. Kawior też pasuje, ale żeby nie spadł, warto z ryżu i kawałka morskiego glona zrobić „koszyczek” i dopiero w środek foremki włożyć łyżeczkę rybiej ikry. Jakiej by jednak nie używać formy, gotowy kawałek sushi maczamy w sosie sojowym i do buźki hyc! Przegryzamy marynowanym imbirem. A w trakcie pracy oraz degustacji można i należy popijać właśnie sake!
        Historia sushi też jest urzekająca. Powstało, że tak powiem, z odkładania na potem... ugotowany ryż z kawałkiem surowej ryby, zawinięty w glony... zakwaszał się naturalnie i zmieniał smak. I tak ponoć biedni (bo skromni) samurajowie wynosili „na jutro” jedzenie z szogunowego stołu. Inna legenda mówi, że sushi wymyślili karciarze – chcieli podjadać coś drobnego, co nie zajmuje dłoni na dłużej niż parę sekund. I ta wersja jest mi zdecydowanie bliższa.

WRAŻENIA: barwa słomkowa; klarowność pełna; ślad na kieliszku niewiadomy (bo w porcelanie nie widać); aromat delikatny wina i siana; smak jednorodny (oczywiście trochę etylowy) i bardzo długi; oczyszcza kubki smakowe w trakcie posiłku, a ciepełkiem cieszy całe ciało; standardowa moc 15-17%.

SERWOWANIE: jako się rzekło powyżej, podgrzewamy delikatnie (najlepiej na parze, lub w garnku z podwójnymi ściankami) aż będzie ciepłe, ale nie gorące; podajemy w ceramicznym flakoniku; gdy nikt nie widzi, można serwować w termosie ;). Popijamy drobnymi łyczkami z małych miseczek lub kieliszków o grubych ściankach, żeby temperatura nie „uciekała”. Sake pasuje oczywiście nie tylko do sushi, ale do większości potraw kuchni japońskiej i dobrze się krzyżuje z całą słoną ofertą kuchni azjatyckiej, również wegetariańskiej i wegańskiej.

PRZEMYSŁAW
OSUCHOWSKI
OBERŻYŚWIAT
© GOZDAWA PROJEKT, Przemysław Osuchowski, Kraków 2017