CAMPARI
W czasach, gdy nie znano jeszcze pasty do zębów, a
dentyści nie leczyli zębów, ale zepsute po prostu wyrywali — a nie było to wcale tak dawno temu — ziołowe nalewki spirytusowe były po prostu niezbędne.
Odkażały, znieczulały, likwidowały (albo przynajmniej ograniczały) przykre
zapachy. Łatwiej było z nimi być za pan brat. Nawet gdy były aptecznie
niesmaczne, były absolutnie powszechne. Ich „rozrywkowy” charakter liczył się
dopiero na końcu. Ale gdy medycyna się rozwinęła, a lekarze zwrócili uwagę na
przyczyny chorób, profilaktyka zastąpiła leczenie objawów. Mimo to nalewki
ziołowe z nami zostały. Nie pijamy ich już „dla zdrowotności”, lecz wyłącznie
dla przyjemności. Kolorowe long drinki (często na bazie likierów o wyrazistym
kolorze) też stały się modne. Zawładnął nami snobizm. I cóż, że alkoholowy?
Campari to włoski klasyk. Jeden z wielu! Nie mam pewności czy najlepszy, lub najbardziej przykuwający uwagę (kolor!!!), ale zapewne najpopularniejszy. Powstaje w sposób niezbyt skomplikowany. Ziołowe i owocowe składniki (m.in. czerwone pomarańcze wraz ze skórkami, rabarbar, chinina, gorzkie zioła) zalewane są gorącą wodą niczym herbata. Po kilku godzinach napar uzupełniany jest stopniowo spirytusem. Aż do mocy 70 procent. Spirytus (zbożowy lub winogronowy) pełni tu rolę utrwalacza pozyskanych smaków i aromatów. Gdy się ustabilizuje, dodaje się do alkoholowego naparu cukier i naturalne barwniki. A wodą rozcieńcza do poszukiwanej przez producenta mocy. Ostateczny efekt ma zazwyczaj 25 procent i nazywany jest bitterem, albo wódką gorzką. Przy okazji Campari to starszy i mocniejszy brat Aperolu. Zresztą produkowany przez tę samą firmę – spółkę akcyjną Campari Group.
Campari w swych początkach nazywał się bitterem holenderskim (ten kolor...). Dopiero gdy zdobył popularność, jego twórca i popularyzator postanowił produkt handlowy ozdobić własnym nazwiskiem. Próżnym ojcem założycielem był Gaspare Campari. Produkował alkohole (przede wszystkim likiery) od 1860 roku w Mediolanie. Adres miał szpanerski! Firma mieściła się w budynku sławnej Galerii Wiktora Emanuela. Zjadliwie pomarańczowy gorzki likier błyskawicznie zrobił oszałamiającą karierę. Głównie wśród kobiet. Kolor jednak ma znaczenie… Czerwień i pomarańcz dodają trunkowi operowego rozmachu. Z czasem jednak mężczyźni też się do Campari przekonali, ale w wersji mniej owocowych, bardziej wytrawnych koktajli.
W swych początkach Campari sączono z wodą sodową. Drink – właściwie aperitif – miał moc podobną do piwa i trzeba by wypić kilka jego litrów, by narobić głupstw. Po prostu był to miły poranny lub popołudniowy akcent, który miał pobudzać, a nie zmęczyć. Jednak wyrazistość smakowa i zapachowa plus kolorystyka spowodowały, że Campari jest częstym dodatkiem wielu wariacji barmańskich. To barmańska lektura obowiązkowa! Obecnie najczęściej spotykamy Campari rozwodnione sokiem pomarańczowym – traci wtedy swą przejrzystość, ale nadal przyciąga uwagę pięknym kolorem. Dobrze łączy się z ginem, winami ziołowymi, sokiem z granatów.
Często pijamy koktajle z Campari po prostu jako napój orzeźwiający. Jednak jego ważniejszą rolą jest pobudzanie apetytu. Klasyczny aperitif ma nas przygotować na posiłek. Jak mówią Francuzi, ma otworzyć kieszeń… Sprowokować wydzielanie soków trawiennych. Oczywiście aperitif wcale nie musi być związany z alkoholem! Drinki powitalne mogą być bezalkoholowe… Ale po co?
Campari jest też skutecznym lekarstwem likwidującym syndrom dnia poprzedniego. A przynajmniej jego smakowe wspomnienia. Ziołowa gorycz zabija wszelkie wrażenia, a owocowe i słodkie akcenty pomagają uwierzyć, że ten świat nas ciągle akceptuje.
OBERŻYŚWIAT
OSUCHOWSKI