wtorek, 21 stycznia 2025

28. J. A. BACZEWSKI


 J. A. BACZEWSKI WÓDKA


Życie jednak niesie niespodzianki… W ciągu ponad 20 lat opisałem historię oraz wrażenia degustacyjne ponad tysiąca trunków. Ale po raz pierwszy w życiu przychodzi mi opowiadać o alkoholu w cieniu krucjaty antyalkoholowej.

Amok zrodził się prawdopodobnie z politycznego (w Polsce wszystko ma polityczny kontekst!) absurdu, jaki wybuchł (jak nagle wystrzelił, mam nadzieję szybko się wypali!) wokół handlu saszetkami zawierającymi napoje wyskokowe. Wcześniej (ledwie przed paroma miesiącami!) politycy walczyli z tzw. małpkami. Dostępność trunków w porcjach nikczemnie małych ma rzekomo Polaków rozpijać… No cóż, mój pełen pasji z alkoholami kontakt liczy sobie lat ponad czterdzieści. I choć wolę butelki zawierające co najmniej pół litra magicznego płynu, to pozwolę sobie młodzieży zwrócić uwagę, iż wszelkie ingerencje państwa na rynku alkoholowym zawsze (zawsze!!!) skutkowały zwiększeniem spożycia, a nie jego ograniczeniem. Niezależnie, czy gnębił nas zaborca, okupant, czy najjaśniejsza Rzecz Nasza Pospolita, zawsze ograniczenia, zakazy, reglamentacje powodowały, że Polacy pili częściej. Pili więcej. Pili w dodatku trunki nikczemnej jakości! Tymczasem, gdy pozbawieni mózgów władcy na jakiś czas o walce z alkoholem zapominali, spożycie malało. Bo czy się komu to podoba, czy nie statystyczny Polak od kilkunastu lat pije coraz mniej. Mało tego, jeżeli nawet pije, to sięga po trunki z coraz wyższej półki. Dane te nie dotyczą tylko samych polityków, którzy od zawsze zachowują się, jakby byli denaturatem nawaleni niczym stodoła.

A zatem przed Państwem butelka, w której zaklęta jest piękna historia i jeszcze lepszy smak! Oto wódeczność znana pod nazwą Vodka Monopolowa J. A. Baczewski. Trunek legendarny w Galicji, w Cesarsko-Królewskim imperium Habsburgów, w całym świecie. Wódka, której wyrafinowanej jakości pilnuje od lat 242 rodzina Baczewskich. Bo zaczęła się ta wyjątkowa historia w roku 1782. W tamtych czasach „palenie wódki”, czyli produkcja spirytusów stanowiła poważną część produkcji rolnej. Praktycznie każdy majątek ziemski miał swoją gorzelnię. Były ich tysiące! Spirytusy robiono przede wszystkim ze zbóż, wśród nich palmę pierwszeństwa niosło dumnie żyto. W XIX wieku rozwinęła się też produkcja spirytusów ziemniaczanych i melasowych (odpady przy produkcji cukru). W większości były to spirytusy, jakby to rzec… podłe. Jednak gdy zaborcy opodatkowali gorzelnie, większość małych upadła, a przetrwały tylko zaawansowane technologicznie. Do roku 1918 dotrwało około tysiąca gorzelni. Wśród nich produkcją wódek przyzwoitych zajmowało się ledwie kilkadziesiąt, cała reszta pędziła marny spirytus przemysłowy, nienadający się do rektyfikacji. Tymczasem firma rodziny Baczewskich była już wtedy znana nie tylko nad Wisłą.

Do połowy XIX wieku o gorzelni Baczewskich wiadomo niewiele. Mieściła się we  wsi Zniesienie nieopodal Lwowa. Dzisiaj to już miejskie przedmieścia. Prawdziwym twórcą rodzinnej potęgi wódczanej i likierowej był Józef Adam Baczewski, kierował firmą od 1856 roku. Postawił na najnowsze technologie oraz na… reklamę, co w tamtych czasach nie było wcale oczywiste. Firma nazywała się już: Galicyjska Krajowa Wytwórnia Rosolisów i Likierów. Józef Adam dbał nie tylko o jakość produkowanych we Lwowie wódek. Szukając ambitniejszego i zamożniejszego klienta, wiele uwagi poświęcał… opakowaniom! Wódki i likiery mościły się więc w pięknych butelkach i karafkach. Reklamy J. A. Baczewskiego ukazywały się w prasie nie tylko całej Galicji, ale we wszystkich prowincjach Austro-Węgier i w wielu krajach Europy i innych kontynentów. Swoje produkty eksponował na międzynarodowych targach, a zdobywane tam medale podnosiły prestiż firmy. Nawiasem mówiąc, medale takie zdobywa do dzisiaj. W roku 1876 Baczewski uzyskał tytuł Cesarsko-Królewskiego Dostawcy Dworu – od tego momentu (do dzisiaj!) na etykietach butelek widnieje dwugłowy orzeł. W dwudziestoleciu międzywojennym firma prowadzona przez wnuków Józefa Adama była prawdziwym hegemonem wódczanym. Produkty Baczewskiego zdobiły stoły elit i wszystkich, którzy do elit aspirowali, choćby raz w życiu, na przykład przy okazji ślubu. I wtedy przyszła drugowojenna klęska. Niemieckie bomby zakłady Baczewskiego zniszczyły, a Armia Czerwona wypiła zapasy. Nieszczęścia dopełniły się, gdy szefowie firmy Adam i Stefan zginęli w sowieckich obozach. Jednak spadkobiercy rodziny odtworzyli firmę w… Wiedniu w roku 1956. A dzięki ocalonym recepturom przywrócili jej smakową i marketingową świetność. Na polski rynek J. A. Baczewski wrócił dopiero kilkanaście lat temu, ale za to z przytupem! W kategorii wódek czystych pozycję ma wysoką. Dlaczego?

Tajemnica sukcesu jest prosta. Po pierwsze, jakość! Wódka Baczewskiego to trzykrotny destylat ziemniaczany. Tak, tak! Żadne zboża. Po prostu luksusowy spirytus ziemniaczany – luksusowy, proszę pamiętać, nie tylko podkreśla jego status organoleptyczny, ale jest całkiem konkretnym i chronionym prawem terminem technologicznym. W największym skrócie chodzi o to, że ziemniaczane destylaty osiągają zauważalnie większą moc i neutralność smakową. Do poziomu wódki 40-procentowej rozcieńczane są wodą. W przypadku Baczewskiego woda pochodzi z ujęć alpejskich. Produkt handlowy ma dzięki temu delikatność atłasu. Po drugie, opakowanie! Baczewski kontynuuje najlepsze tradycje rodzinnej firmy, butelka przypomina kształtem stare karafki. Również etykieta odwołuje się do długiej historii starych  habsburskich wspomnień. A klient – okazuje się – jest wrażliwy nie tylko na procenty, ale właśnie na tradycję. Ktoś powie: snobizm… Niech będzie! Historia przecież piękna. Po trzecie, różnorodność oferty! Baczewski to przecież nie tylko wódka czysta. Na bazie jej zacności pod firmą Baczewskiego mamy bowiem całą paletę wódek smakowych i likierów. Wszystkie odwołują się do najpiękniejszych tradycji polskiej sztuki kulinarnej. Mamy więc przyzwoitą wiśniówkę, jest arcyprzyjemna morelówka. Ktoś tęskni za pomarańczówką? Proszę bardzo! Piołunówka? Jest! Podobnie jak różne odmiany likierów ziołowych. Orzech laskowy? Oczywiście! Ajerkoniak? A jakże by inaczej! Na bazie spirytusów ziemniaczanych Baczewskiego powstaje też szlachetny gin, a nawet bardzo konkretna whisky.

Dlatego gdy tylko zamknę komputer, udam się do barku i będę cieszył się kieliszkiem bezglutenowej czystej. Na pohybel wszelkim politykom, udającym antyalkoholowych rycerzy i wierzących w rzekomo moralne krucjaty.

 

 

WRAŻENIA: barwa neutralna; klarowność krystaliczna; ślad na kieliszku smugowy; aromat delikatny, zrównoważony; smak tylko odrobinę etylowy, z lekko słodką (jakby waniliową) końcówką; moc tradycyjna 40%.

 

SERWOWANIE: trunek „towarzyski” pijany tylko w celach rozweselających lub podkreślających walory smakowe zakąsek; swoją wybitną jakość najchętniej prezentuje w temperaturze 8-10 stopni, silniej schłodzony Baczewski staje się neutralny i mało oryginalny; wódka to świetna do kombinacji barmańskich, choć jej jakość jest wtedy mniej dostrzegalna; J. A. Baczewski w wersjach smakowych (owocowych i ziołowych) fantastycznie podkreśla smak deserów, tortowych kremów, lodów i sorbetów; jednak w formie wódki czystej jest przede wszystkim doskonałym towarzyszem zimnych zakąsek. Lubi też wszelkie bigosy oraz potrawy tłuste, golonki, kaczki, dziczyznę.

 

PRZEMYSŁAW

OBERŻYŚWIAT

OSUCHOWSKI

 

 

 

© GOZDAWA PROJEKT, Przemysław Osuchowski, Kraków 2025

czwartek, 9 stycznia 2025

27. BUNDABERG

 


BUNDABERG RUM 




Naszą płynną przygodę roku 2025 zacznę od arystokraty wśród rumów, bo takim jest australijski rum Bundaberg. Dlaczego tak egzotycznie? Ano dlatego, że to jeden z moich ulubionych trunków! Pierwszą butelczynę przywiozłem z pierwszej wyprawy na antypody przed wielu laty. I jak tylko mam okazję (czyli gdy spotykam Australijczyków, lub gdy Australię odwiedzam) do smakołyku tego wracam. Moje podniebienie jest zwykle wystarczająco usatysfakcjonowane rumem Bundaberg w wersji podstawowej. Szybka, 36-godzinna fermentacja, destylacja dwukrotna, trzykrotna filtracja, dwa lata beczki. Kolor jasnego bursztynu, albo apetycznie opalonej dziewczyny. I już! Ale dzisiaj mam coś lepszego. Na specjalne okazje! Przed Państwem rum rumów, Bundaberg, który przez osiem lat nabierał powagi w stuletnich beczkach, w których wcześniej przez pokolenia dojrzewało Porto. Łomatkobosko...

Australijczycy słabość do alkoholu mają tak wyraźnie  zakodowaną w genach, a Bundaberg jest na antypodach najpopularniejszym czterdziestoprocentowym dobrodziejstwem. Jak do tego doszło? Historia tego smakołyku ma już 136 lat. Poważna sprawa…

 Queensland – stan północno-wschodniej Australii – znany jest z Wielkiej Rafy Koralowej, Krokodyla Dundee, częstych powodzi, węgla kamiennego i trzciny cukrowej. Skupmy się na tej ostatniej. Już w XIX wieku okolice miasteczka Bundaberg stały uprawami owej trzciny. Produkcja brązowego cukru zapewniała plantatorom przyzwoite dochody, ale zarabiać każdy chce więcej. Górnicy, rybacy oraz łowcy krokodyli to ludzie twardzi. A każdy twardziel po robocie lubi się napić. Cukrownicy zwietrzyli szansę. Zaczęli z melasy (niezbyt smaczny produkt uboczny pozostający po ekstrakcji cukru) destylować nieskomplikowane wódeczności. Tanie to było i otumaniało jak się patrzy. Jednak w 1888 (te ósemki były chyba magiczne) najbogatsi plantatorzy założyli spółkę, gdyż słusznie doszli do wniosku, że życie jest za krótkie, żeby pić marny bimber. Rok później Australia poznała rum wiodący swą nazwę od mieściny Bundaberg. I może nic by z tego wielkiego nie było, gdyby nie pożary i wielka polityka. Pierwszy gwałtowny rozwój produkcji rumu firmy Bundaberg Ltd datuje się na lata wojny burskiej. Armia korony popijała aż miło. Być może Winston Churchill, który po pijanemu dostał się do burskiej niewoli, zanietrzeźwił się właśnie australijskim rumem! Tymczasem w 1907 gorzelnia spłonęła. Ale gdy w 1914 zaczęła się światowa wojna, natychmiast zakład odbudowano, bo przecież armia potrzebuje nie tylko armat. Rum Bundaberg niewątpliwie przyczynił się do zwycięstwa Korony, a i po wojnie sprzedawał się świetnie. W 1936 roku znów był wielki pożar i przy okazji katastrofy hektolitry rumu spłynęły pobliską rzeką do morza. Był to może pierwszy w historii przypadek alkoholowej katastrofy ekologicznej. Jednak trzy lata później znów wybuchła wojna. Podniesiony z popiołów Bundaberg znów pomagał frontowcom, a warto pamiętać, że wojna na Pacyfiku angażowała miliony Amerykanów, Brytyjczyków, Australijczyków. Rum był niezbędny! W pewnym momencie było go nawet za dużo i na prośbę generalicji destylarnia z Bundaberg zaczęła butelkować i puszkować nie tylko rum, ale także… napoje alkoholowe na bazie rumu z dolewką herbaty, soków owocowych, coca-coli. Tak, tak, wtedy ta straszna moda się zaczęła! Po pokonaniu Japonii żołnierze wrócili do domów, ale wiadomo… bitewne opowieści snuje się łatwiej przy szklaneczce rumu. W nowszych czasach pożarów w Bundaberg nie odnotowano, ale wojny w Korei i w Wietnamie znów dawały zarobić nie tylko w australijskich pubach. W dodatku rynek robił się coraz bardziej wymagający, więc i rum był coraz lepszy. Podstawowy do dzisiaj produkt – czyli trzcinowy rum starzony minimum 2 lata w beczkach z australijskiego dębu – rządził na wódczanym rynku, ale eksperymentowano z destylatem pracowicie. Uszlachetniano dodatkami aromatycznymi. Próbowano dojrzewania w beczkach po winach hiszpańskich, po irlandzkich łyskaczach, po amerykańskich burbonach. Rum z Bundaberg przestał być trunkiem prostym, coraz bardziej przypominał najambitniejsze koniaki.

Pracowano też intensywnie nad marketingiem. W 1961 roku na etykiecie rumu pojawił się… polarny niedźwiedź. Bzdura absolutna! Biały miś reklamujący na południowej półkuli rumową wódeczność? Ale chwyciło… Do dzisiaj arktyczny zwierz jest symbolem najpopularniejszego australijskiego trunku. Podobno symbolizuje ochłodę jaką drinki rumowe mają nieść, a także ociepla wizerunek gorzelni wśród mniej pijących żon i niepijących dzieci. Prawdopodobnie zauroczył też wielbicieli towarów luksusowych, gdyż od 24 lat Bundaberg jest własnością brytyjskiego giganta alkoholowego, firmy Diageo, która w swoim portfolio posiada też nieskończony wybór szkockich whisky z JohnnieWalkerem na czele,  całkiem sporo ginów z Gordon’sem na czubie sprzedaży, zacne wódki z Smirnoffem, zacne szampany z m.in. Dom Perignonem i piwa ze sławnym Guinnessem. Duży gracz!  Ciekawostką, która mnie dodatkowo podnieca, jest muzeum rumu w Bundaberg, do którego dziatwę szkolną wpuszcza się za darmo. Tak Australijczycy wychowują sobie przyszłych klientów! Mają rozmach sku…

 

 

WRAŻENIA: barwa ciemnobrązowa, opalizująca czerwienią; klarowność krystaliczna; ślad na kieliszku smugowy; aromat mocny, zrównoważony; smak wybitnie koniakowy, może odrobinę tytoniowy, z lekko słodką i waniliowo-korzenną końcówką; moc tradycyjna 40%.

 

SERWOWANIE: trunek to wybitnie „towarzyski” pijany tylko w towarzystwie dobrym lub najlepszym; swoją wartość najlepiej prezentuje w kieliszku koniakowym, w temperaturze pokojowej; popijać zachęcam małymi łyczkami, bez pośpiechu z przełykaniem (co ciekawe, Australijczycy pochłaniają Bundaberg w najprostszej formie shotów w 25, 40, 50-mililitrowych kieliszkach; jak każdy rum świetnie się łączy z wieloma składnikami longdrinków, ale wtedy sporo stracimy z jego potencjału; Bundaberg w kolekcjonerskiej wersji vintage barrel jest idealnym finiszem dobrego posiłku lub zwieńczeniem korzystnego kontraktu, lubi dym, męskie towarzystwo i święty spokój.

 

PRZEMYSŁAW

OBERŻYŚWIAT

OSUCHOWSKI

 

 

 

© GOZDAWA PROJEKT, Przemysław Osuchowski, Kraków 2025

 

tagi: RUM, BUNDABERG, AUSTRALIA